Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/447

Ta strona została przepisana.

uśmiechnięte oczy, delikatne usta lub mięką linie policzków. Grzech jego zabił dziewictwo Maryi. Więc z wysiłkiem najwyższym wypędzał kobietę z religii, chronił się do Jezusa, którego słodycz zatrważała go nawet czasem. On potrzebował Boga gniewnego, Boga nieubłaganego, tego Boga i Biblii, otoczonego grzmotami, ukazującego się jedynie po to by karać przerażony świat. Nie było już świętych, ani aniołów, ani Matki Bożej, był tylko Bóg, Pan wszechmogący, co wymagał dla siebie wszystkich tchnień. Czuł miażdżącą rękę tego Boga na swojem ramieniu, jak trzymała go zawieszonego w przestrzeni i w czasie, jako atom występny. Być niczem, być potępionym, śnić o piekle, szamotać się bezskutecznie przeciw potworom pokusy, to było dobrze. Od Jezusa brał tylko krzyż. Miał to szaleństwo krzyża, co tyle warg już zużyło na krucyfiksie. Brał krzyż i szedł za Jezusem. Obciążał go, czynił go przygniatającym, nie miał większej radości jak upaść pod nim, nieść go na klęczkach, łamiąc się pod jego ciężarem. Widział w nim moc duszy, szczęśliwość umysłu, wypełnienie cnoty, doskonałość świętości. Wszystko w nim się znajdowało, wszystko kończyło się śmiercią na nim. Cierpieć, umrzeć, słowa te dźwięczały mu w uszach bezustanku, jako zakończenie ludzkiej mądrości. A kiedy przywiązał siebie do krzyża, miał pociechę bez miary w miłości Boga. Nie Maryę to już kochał przywiązaniem synowskiem, namiętnością kochanka. Kochał dla kochania, mi-