łością samą w sobie. Kochał Boga ponad siebie samego, ponad wszystko, wśród rozbłysku jasności. Był jakby pochodnią, co trawi się w światło. Śmierć, kiedy jej pragnął, była dlań tylko wielkim porywem miłosnym.
Czegóż on zaniedbał, iż został poddany próbom tak ciężkim. Otarł ręką pot spływający mu ze skroni, pomyślał że rano jeszcze zrobił rachunek sumienia i nie znalazł w sobie żadnego poważnego grzechu. Czyż nie wiódł surowego i umartwionego życia? Czyż nie kochał Boga wyłączcie, ślepo? Ach, jakby go błogosławił, gdyby mu powrócił spokój, uważając że jest dostatecznie już ukarany za swój grzech. Lecz może ten grzech nie da się nigdy odpokutować? I mimowolnie powrócił do Albiny, do Paradou, do palących wspomnień. Najprzód szukał usprawiedliwienia. Pewnego wieczora upadł na podłogę w swym pokoju z zapaleniem mózgu. Przez trzy tygodnie, chorobie swej podlegał całkowicie. Krew pędziła mu w żyłach z zaciekłością, huczała w nim na przestrzał z gwałtownością wód wypadających przez otwarte szluzy. Ciało od stóp do głów oczyszczało się, odnawiało, wstrząsało, pod tak natężonem działaniem choroby, że często w malignie zdawało mu się, iż słyszy stukanie młotów przybijających na nowo jego kości. A potem zbudził się pewnego poranka jakby odnowiony. Narodził się po raz drugi, oswobodzony z tego wszystkiego, co dwadzieścia pięć lat życia było w nim kolejno złożyło. Jego pobożne dzie-
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/448
Ta strona została przepisana.