Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/450

Ta strona została przepisana.

niczał się w najlżejsze drgnienia życia. A poranek ów, w którym Albina ukajała się u jego boku wpośród róż! Śmiał się jeszcze z zachwytu na to wspomnienie. Powstała ona niby gwiazda samemu słońcu nawet potrzebna. Ona wszystko rozświeciła, wszystko wyjaśniła. Dopełniła go. I rozpoczął na nowo swe z nią przechadzki w Paradou, Przypominał sobie drobne włosy ulatujące nad jej szyją, gdy biegła przed nim. Pachniała pięknie, jej suknia ciepła, kołysała się muskając go i to muskanie sukni podobne było do pieszczoty. A gdy go obejmowała nagiemi ramiony, giętkiemi, by węże, zdawało mu się, tak była cienka, iż owinie się w koło niego i zaśnie tak przyklejona do niego. Ona to szła zwykle naprzód. Prowadziła go ścieżkami dalszemi i przyzostawali, by nie przybyć za prędko. Ona mu dała namiętność ziemi. Uczył się kochać ją, patrząc jak kochają się trawy; miłość chwytana przez czas długi po omacku, aż wreszcie raz, wieczorem, odkryli jej rozkosze pod drzewem olbrzmiem, w cieniu pełnym rodzajności. Tu znaleźli kres swej drogi. Albina leżąc wyciągała ku niemu ręce, a on wziął ją w uścisku. Ach, wziąć ją, mieć ją jeszcze, czuć jej łono płodnością drgające, stwarzać życie!...
Kapłan wydał nagle głuchy jęk. Wyprostował się, jakby tknięty niewidzialnym zębem i znowu się pochylił. Pokusa go dotknęła. W jakież brudy zabłąkały go jego wspomnienia? Czyż nie wiedział, że szatan ima się wszelkich podstępów, że korzysta