Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/451

Ta strona została przepisana.

nawet z chwil poświęconych rachunkowi sumienia, by wśliznąć aż do duszy swą głowę żmii? Nie, nie, żadnego usprawiedliwienia! Choroba nie daje prawa do grzechu. Należało mu się pilnować, odnaleźć Boga, wyszedłszy z gorączki. On, przeciwnie, z przyjemnością skupiał się w cielesności swej. I co za dowód jego obrzydłych popędów! Oto nie mógł wyznać grzechu swego, by nie uległ przytem mimowoli konieczności popełnienia go znowu myślą. Czyż nie zmusi do milczenia tego błota! Marzył o wypróżnieniu sobie czaszki, aby już nie myśleć; o otworzeniu sobie żył, by krew grzeszna przestała go udręczać. Przez chwilę krył twarz w dłoniach, kurcząc się, dygocząc, jak gdyby krążące dokoła niego bestye podnosiły włosy na jego skórze swem tchnieniem gorącem.
Ale pomimo wszystko myślał jednakże, i pomimo wszystko serce biło mu w piersi. Oczy, które zasłaniał pięściami, widziały na tle ciemności giętkie linie kibici Albiny, narysowane ognistemi rysami. Miała piersi obnażone, oślepiające jak słońce. Za każdym wysiłkiem, który czynił, aby oczy zacisnąć, by odpędzić to widzenie, stawało się ono bardziej jaśniejącem, uwydatniało przechylenie jej w tył i wezwanie wyciągniętych ramion, wydzierające księdzu chrapliwy jęk udręczenia. Bóg opuścił go więc zupełnie, kiedy nie znajdował już nigdzie ucieczki? I pomimo wytężenia jego woli, grzech rozpoczynał się ciągle na nowo, ukazywał się z przerażającą wyrazistością. Widział znów naj-