Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/452

Ta strona została przepisana.

drobniejsze źdźbła trawy przy sukni Albiny, odnajdował zaplątany w jej włosy kwiatek ostu, który ukłuł go był w usta. Aż do zapachów, słodyczy nieco cierpkiej zgniecionych łodyg, które czuł również; aż do oddalonych dźwięków, które słyszał jeszcze, regularny odzew jakiegoś ptaka, potem wielka cisza i znów westchnienie przechodzące pomiędzy drzewami. Dlaczego nie mógł być zdruzgotany natychmiast? Cierpiałby mniej. Napawał się swoją ohydą z zapamiętaniem się potępionego. Drżał ze wściekłością słuchając nikczemnych słów, które wymówił był u stóp Albiny. Rozbrzmiewały teraz oskarżając go przed Bogiem. Uznał był kobietę panią swą. Oddał się jej niewolniczo, całując stopy jej, pragnąc być wodą, którą ona piła, chlebem który ona jadła. Rozumiał teraz, dla czego nie mógł już siebie odebrać. Bóg pozostawił go kobiecie. Ale on będzie ją bił, kości jej połamie, aby go puściła. To ona była niewolnicą, stworzeniem nieczystem, któremuby kościół powinien duszy odmówić. I wyprężył się, pięści podniósł na Albinę. A pięści otworzyły się, ręce płynęły wzdłuż nagich ramion z mięką pieszczotą, usta zaś pełne obelg przylgnęły do rozwiązanych włosów, szepcząc wyrazy uwielbienia.
Ksiądz Mouret otworzył oczy. Ogniste widmo Albiny znikło. Była to ulga nagła, niespodziewana. Mógł teraz płakać. Ciche łzy odświeżyły jego policzki, oddychał szeroko, nie śmiąc cię jeszcze poruszyć, w obawie, by go to znów za kark nie po-