Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/456

Ta strona została przepisana.

szone ca szyi Matki Boskiej i Świętych. Kościół nawet, gdyby go podniósł o jedno piętro, mógłby im służyć za pałac. Pan Bóg nicby mieć nie mógł przeciw temu skoro pozwalał kochać.
Ksiądz Mouret podniósł się. Uczynił szeroki giest Jeanbernata, giest zaprzeczenia obejmujący cały widnokrąg.
— Niema nie, nic, nic — rzekł. — Boga niema.
Zdało się jakby dreszcz wielki przeszedł po kościele. Ksiądz, przerażony, śmiertelnie blady, nasłuchiwał. Któż to mówił? Kto bluźnił? Naraz aksamitna pieszczota, której słodycz czuł na karku, stała się okrutną; szpony darły mu ciało, raz jeszcze opływał krwią. Stał jednak, walcząc z napadem. Miotał obelgi na grzech zwycięzki, śmiejący się szydersko dokoła jego skroni, w których wszystkie młoty złego biły znowu. Czyż nie znał jogo zdradzieckich podstępów? Czyż nie wiedział, że często czyni on sobie igraszkę z tego, by podejść z łagodną pieszczotą, a potem zatopić swe szpony jak noże w kości swych ofiar? I wściekłość jego zdwajała się na myśl, iż jak dziecko wpadł w pułapkę. Zawsze więc będzie leżał na ziemi powalony przez grzech zwycięzko przytłaczający mu piersi. Teraz oto zaprzecza istnieniu Boga. Jest to staczanie się nieuchronne. Występek zabił wiarę. Potem runął dogmat. Jedna wątpliwość ciała broniącego swej sprosności starczyła, by wymieść całe niebo. Prawo boże niecierpliwi, tajemnice wywołują uśmiech; wśród szczątków zwalonej religii roztrzą-