Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/457

Ta strona została przepisana.

sa się świętokradztwo swe, aż się tam wygrzebie sobie legowisko zwierza przeżuwającego swoją ohydę.
I nadchodzą inne pokusy: złoto, potęga, życie swobodne, nieprzeparta potrzeba używania, sprowadzająca wszystko do rozpusty rozpierającej się na łożu bogactwa i pychy. I okrada się Pana Boga. Łamie się monstrancye, by niemi przyozdobić bezwstyd kobiety. To i cóż! Potępiony jest. Nic mu już nie przeszkadza, grzech może w nim głos podnosić. Miło jest przestać walczyć. Potwory co krążyły były za nim, teraz biły się w nim. Naprężał się, by lepiej czuć ich kąsanie. Poddawał się im z okropną jakąś radością. Bunt się w nim podnosił i wygrażał pięściami kościołowi. Nie, nie wierzył już w bóstwo, wierzył tylko w siebie, w swoje mięśnie, w pożądania swoich nerwów. Żyć chciał. Czuł potrzebę stania się człowiekiem. Ach, wydostać się na świeże powietrze, mocnym być, nie mieć nad sobą zazdrosnego Pana, mordować wrogów swych kamieniami, porywać w objęcia przechodzące dziewczęta! Powstałby z grobu, w który położyły go brutalne ręce. Obudziłby swą moc męzką, która zapewne uśpiona w nim tylko była. I niech zginie ze wstydu, jeżeli ta moc umarłą się okaże!
Ksiądz stał, opanowany halucynacyą. Zdało mu się że na te jego bluźnierstwa kościół runie. Promienie słońca zalewające wielki ołtarz, rozszerzyły się były zwolna, zapalając ściany czerwonością pożaru. Iskry wybiegały jeszcze liżąc sufit, gasnąc