Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/458

Ta strona została przepisana.

z krwawym błyskiem żaru. Kościół nagle stał się zupełnie czarny. Zdawało się, że ogień tego zachodu słońca rozbił dach i ściany, otwierając szczerby na wsze strony, wszelakim wtargnięciom z zewnątrz. Ciemna budowa chwiała się w oczekiwaniu jakiegoś potężnego napadu. Noc wzrastała szybko.
W wielkiem oddaleniu, ksiądz posłyszał szmer podnoszący się z doliny Artodów. Niegdyś, nie rozumiał gorącej mowy tej przepalonej ziemi, gdzie były jedynie krzewy sękatych winorośli, nędznych migdałów, starych oliwek rozkładających się z okaleczeniami swoich pni. Przechodził wśród tego ognia z pogodą swej nieświadomości. Ale dziś, doświadczony w ciele swem, chwytał najlżejsze westchnienia liści omdlewających w słońcu. Najprzód, w głębi widnokręgu, pagórki, ciepłe jeszcze od pożegnań zachodu, drgnęły, i jakby się poruszyły z głuchem stąpaniem wojska w pochodzie. Potem skały, kamienie przydrożne, wszystkie kamyki całej doliny powstały również, tocząc się, grzmiąc, jakby wyrzucone naprzód potrzebą ruchu. Za niemi, kałuże czerwonej ziemi, rzadkie pola zdobyte motyką, poczęły płynąć z hukiem, niby rzeki wzbierające, tocząc z falą krwi swej, zaczątki nasion, klujące się korzenie, łączące się rośliny. I wkrótce wszystko było w ruchu; karpiny winorośli czołgały się jak wielkie owady; chude zboża, wyschnięte trawy — tworzyły zastępy zbrojne w wysokie dzidy; drzewa