Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/459

Ta strona została przepisana.

rozczochrane od szybkiego biegu przeciągały się, podobna zapaśnikom gotującym się do walki; liście opadłe chodziły, proch gościńca chodził. Tłum, za każdym krokiem rosnący w nowe siły, bekowisko tłuszczy, której oddech zbliżał się, burza życia tchnąca żarem, unosząca wszystko przed sobą w odmęcie kolosalnego połogu. Nagle nastąpił atak. Z krańców nieboskłonu, cała okolica rzuciła się na kościół: pagórki, kamienie, ziemie, drzewa. Kościół pod tem pierwszem uderzeniem, zatrzeszczał. Mury popękały, posypały się dachówki. Ale wielki Chrystus, wstrząśnięty, nie spadł.
Nastąpiła krótka zwłoka. Na dworze głosy się podnosiły z większą wściekłością. Teraz ksiądz odróżniał głosy ludzkie. Wieś to była, Artody, owa garść bękartów wyrosłych na skale z uporem cierni, a teraz z kolei ziejących wichrem pełnym istot. Artodowie, leżąc na ziemi, oddawali się rozpuście, zasadzali las ludzi, których pnie zabrały całe miejsce dokoła nich. Dosięgli aż do kościoła, wysadzili drzwi za jednem natarciem, grożąc zalaniem nawy rozpościerającemi się gałęziami ich rasy. Za nimi, w gąszczu zarośli, nadbiegały zwierzęta, woły, które starały się rozbić mury rogami, stada osłów, kóz, owiec, rozwalające kościół niby fale żywe; roje stonogów i świerszczów uderzały na podwaliny, krusząc je, podpiłowując. A z drugiej strony znów kurniki Dezyderyi wyziewały duszące opary; duży kogut Aleksander otrąbiał szturm, kury wybijały dziobami z muru pojedyncze kamienie,