Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/46

Ta strona została przepisana.

nina. Ledwie wyjdą z moich rąk, dobry wieczór? Im w głowie tylko ziemia, winnice, oliwki. Żeby jeden przyszedł do kościoła. Biją się bydlęta jakieś, z tą swoją ziemią pełną kamyków... Kija na nich trzeba, księże proboszczu, kija!
Odsapnąwszy, dodał z groźnym gestem:
— Widzi ksiądz, Artodowie, to jakby te ciernie, co tu podjadają skały. Wystarczyło jednej karpiny, aby całą okolicę zanieczyścić. Czepia się to, mnoży, żyje mimo wszystko. Trzeba będzie niebieskiego ognia, jak na Gomorę, aby to wymieść.
— Nie powinno się nigdy wątpić o grzesznikach — rzekł ksiądz Mouret, który szedł wolnym krokiem, w wewnętrznem skupieniu.
— Nie, ci należą już do dyabła — mówił gwałtowniej brat. — Ja sam byłem chłopcem takim, jak i oni. Do osiemnastu lat robiłem koło roli. A później w zakładzie zamiatałem, obierałem jarzyny, wykonywałem najgrubsze roboty. Nie ich ciężką pracę ja im wymawiam. Przeciwnie, Pan Bóg wybiera tych, co żyją w poniżeniu... Ale Artodowie, widzi ksiądz, żyją jak zwierzęta! Oni są jak psy, co mszy nie słuchają i nic sobie nie robią z przykazań boskich ani kościelnych. Oniby wszeteczyli ze swemi gruntami, tak je kochają!
Voriau, z ogonem podniesionym do góry, przystawał, a upewniwszy się, że dwaj ludzie ciągle idą za nim, biegł znowu dalej.
— Wistocie, opłakane są nadużycia — rzekł ksiądz Mouret. — Mój poprzednik, ksiądz Caffin...