Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/462

Ta strona została przepisana.

ścioła, podziurawionego jak rzeszoto, rozleciały się w kawałki, zasiewając cztery strony nieba delikatnym popiołem. Drzewo olbrzymie dotykało teraz gwiazd. Las jego gałęzi, był lasem nóg, rąk, tułowiów, brzuchów, jaśniejących żywotnością; zwieszały się kobiece warkocze; męzkie twarze rozsadzały korę ze śmiechem poczynających się pączków; w górze, pary kochanków, omdlałe z rozkoszy na brzegu swoich gniazd, napełniały powietrze muzyką swego uradowania, zapachem swej rodzajności. Ostatni podmuch tego uraganu, co był uderzył na kościół, wymiótł proch, ambonę i konfesyonał w perzynę obrócone, obrazy podarte, stopione naczynia święte, wszystkie te szczątki, chciwie dziobane przez wróble mieszkające niegdyś pod dachówkami. Wielki Chrystus, oderwany od krzyża, zawieszony przez chwilę na jednym ze zwieszających się warkoczów kobiecych, został porwany, uniesiony, zagubiony w czarności nocy, spadając w nią z głośnym dźwiękiem. Drzewo życia przebiło niebo. A przewyższało ono gwiazdy.
Ksiądz Mouret przyklaskiwał temu widzeniu z zapalczywością potępieńca. Kościół został zwyciężony. Pan Bóg nie ma już domu. Teraz Pan Bóg mu już przeszkadzać nie będzie. Może iść do Albiny kiedy ona tryumf odniosła. A jak się śmiał z samego siebie, gdy godzinę przedtem utrzymywał że kościół pochłonie ziemię w cień swój. Ziemia zemściła się pochłaniając kościół. Zaśmiał się szalonym śmiechem, który go nagle obudził z halu-