Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/467

Ta strona została przepisana.

— Cóż — rzekła — czy będziemy już grali nareszcie?
Brat Archangiasz odpowiedział warczeniem. Stanął na czterech łapach. Szedł prosto do Teuse, udając wilka. Gdy jej dosięgnął, wsadził głowę pod spódnicę i ugryzł ją w prawe kolano.
— Puść mnie, Brat! — wołała. — Cóżto! To już teraz rozpusta w głowie!
— Mnie! — jęknął Brat, taki rozśmieszony tem przypuszczeniem, iż został na miejscu nie mogąc się podnieść. — Ależ patrz, dławię się żem tylko pokosztował twego kolana. Za słone to twoje kolano... Ja widzisz kąsam kobiety, by módz wypluć potem.
Mówił jej ty, pluł na jej spódnice Kiedy udało mu się wreszcie powstać na nogi, sapał przez chwilę, pocierając sobie boki. Resztki śmiechu wstrząsały jeszcze jego brzuchem, niby worem skórzanym, z którego się wysącza resztę napoju. Rzekł wreszcie grubym, poważnym głosem:
— Grajmy... Jeśli się śmieję, to moja rzecz. Teuse nie potrzebuje wiedzieć, dla czego.
Rozpoczęła się partya. Straszna była dzisiaj. Brat bił karty pięściami. Kiedy wołał: „Bitwa!“ — szyby dźwięczały. Teuse wygrywała. Miała trzy asy oddawna i czyhała na czwarty z błyszczącemi oczyma. Tymczasem Brat Archangiasz puszczał się na nowa koncepta. Podnosił stół bez względu na możliwość stłuczenia lampy; szachrował bezczelnie, broniąc się za pomocą grubych kłamstw,