Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/468

Ta strona została przepisana.

dla żartu, jak twierdził następnie. Naraz zaintonował nieszpory, śpiewając je pełnym głosem śpiewaka na chórze. I nie przestawał, rycząc ponuro, wybijając kartami na lewej dłoni spadek każdego wiersza. Gdy wesołość jego dochodziła ostatnich granic, kiedy już nie nie znajdował, by ją wyrazić, śpiewał tak nieszpory, całemi godzinami. Teuse znająca go dobrze, pochyliła się, krzycząc do niego wśród ryku jakim napełniał salę jadalną:
— Niech Brat przestanie, wytrzymać nie można!... Nadto wesoły jest Brat dzisiaj!...
Na to, rozpoczął kompletę. Ksiądz Mouret poszedł usiąść przy oknie. Zdawał się nie widzieć, nie słyszeć co się działo w koło niego. Podczas obiadu jadł jak zwykle, potrafił nawet odpowiadać Dezyderyi na jej wieczne zapytania. Teraz wstawał wyczerpany, złamany, zniweczony, popadał, w tę wściekłą walkę, co toczyła się w nim bez przerwy. Brakło mu już nawet odwagi, by wstać i udać się do swego pokoju. Obawiał się zwrócić twarzą do lampy, by nie spostrzeżono łez, których już nie mógł powstrzymać. Oparł czoło o szybę, patrzył w ciemność na dworze, zapadając zwolna w odrętwienie senne, duszące, by zmora.
Brat Archangiasz, nie przestając odśpiewywać psalmów, mrugnął, ukazując głową na śpiącego księdza.
— Co? — zapytała Teuse.
Brat powtórzył swój ruch wyraźniej.