Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— Marny człowiek — przerwał braciszek. — Dostał się nam z Normandyi, wskutek brzydkiej historyi. Tutaj myślał tylko, jakby żyć wygodnie, a wszystko puszczał samopas.
— Nie, ksiądz Caffin robił z pewnością co mógł; tylko trzeba wyznać, że jego usiłowania pozostały bez skutku. Moje również najczęściej są daremne.
Brat Archangiasz ruszył ramionami. Przez chwilę szedł w milczeniu, silnym ruchem bioder wstrząsając swe ciało duże, chude, jakby siekierą wyciosane. Słońce padało na jego czerwony kark, rzucając cień na twardą, chłopską twarz.
— Niech mnie ksiądz proboszcz posłucha — zaczął znowu, ja jestem zbyt maluczki, aby księdzu robić uwagi; ale mam prawie dwa razy tyle lat, znam te strony i to mię upoważnia do twierdzenia, że do niczego tu ksiądz nie dojdzie słodyczą... Słyszy ksiądz, katechizm wystarczy. Pan Bóg nie ma litości dla bezbożników. Ogniem ich karze. I tego trzymać się należy.
A gdy ksiądz Mouret z głową pochyloną, ust nie otwierał, ciągnął dalej:
— Religia ginie po wsiach, bo robi się z niej zbyt poczciwą niewiastę, Była szanowana, dopóki przemawiała bezwzględnie, jak pani... Nie wiem, czego was uczą w seminaryach. Proboszcze teraz płaczą jak dzieci ze swoimi parafianami. Pan Bóg wydaje się, jakby odmieniony... Przysiągłbym, że ksiądz proboszcz nawet katechizmu na pamięć już nie umie?