Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/473

Ta strona została przepisana.

łych sosnowych lasków. Na lewo za jednym z tych lasków był wyłom; nie widział go, ale wiedział że tam jest; pamiętał najdrobniejsze kawałki cierni, rozrzucone pomiędzy kamieniami. Wczoraj jeszcze, nie byłby śmiał podnosić tak oczu, na ten straszny widnokrąg. A teraz, zapamiętywał się bezkarnie w śledzeniu, za każdym bukietem zieloności, przerwanej linii muru. podobnej do obramowania spódnicy rozwieszonego na wszystkich krzakach. Nie przyspieszało to nawet bicia jego serca. Pokusa, jakby gardząc ubóstwem tej krwi, opuściła mdłe jego ciało. Pozostawiła go niezdolnym do walki, i przy pozbawieniu łaski, niemającego nawet namiętności grzechu, lecz gotowego do przyjęcia przez ogłupienie tego wszystkiego co wczoraj odtrącał tak zaciekle.
Naraz spostrzegł się, że mówi głośno. Ponieważ wyłom jeszcze istnieje, pójdzie do Albiny o zachodzie słońca. Postanowienie to sprawiało mu pewną przykrość. Ale nie sądził, by mógł postąpić inaczej. Ona czekała na niego, była jego żoną. Gdy chciał uprzytomnić sobie twarz jej, przedstawiała mu się bardzo niewyraźnie, w bardzo wielkiem oddaleniu. I niepokoił się jakimby sposobem żyli ze sobą. Trudnoby im było pozostać w okolicy; musieliby uciec tak, aby nikt o tem nie wiedział; a ukrywszy się gdzieś, potrzebowaliby znów mnóstwa pieniędzy, by módz żyć szczęśliwie. Dwadzieścia razy starał się zrobić sobie plan wykradzenia, i ułożyć przyszłość szczęśliwych kochanków. Nie