Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/476

Ta strona została przepisana.

zabrał ze sobą brewiarz. A że droga była długa, nudząc się, otworzył książkę, odczytał przepisane modlitwy. Gdy włożył ją napowrót pod pachę, nie pamiętał już o Paradou. Szedł ciągle przed siebie, myśląc o nowym ornacie który chciał kupić, aby zastąpić ornat złoty już stanowczo w proch się rozsypujący. Od pewnego czasu składał pieniądze po franku i obliczał że za siedem miesięcy będzie miał sumę potrzebną. Wstępował na wzgórza, gdy jakiś chłopski śpiew w oddali podobnym mu się wydał do pieśni, którą umiał niegdyś, w seminaryum. Starał się przypomnieć sobie początek, ale nie mógł. Przykry mu był ten brak pamięci.. To też gdy sobie w końcu przypomniał, z bardzo słodkiem uczuciem śpiewał półgłosem słowa, przychodzące mu jedno po drugiem. Była łto pieśń sławiąca Maryę. Uśmiechał się, jakby owionięty świeżym podmuchem swej młodości. Jaki on był szczęśliwy wówczas! Zapewne, mógł być szczęśliwy i teraz; nie wyrósł, nie żądał innnych radości, tylko owego pogodnego spokoju, kąta w kaplicy, gdzieby jego kolana naznaczyy sobie miejsce, życia samotnego, ożywionego drobnostkami zachwycająco dziecinnemi. Zwolna podnosił głos, śpiewał, wyciągając fletowe tony, aż spostrzegł wyłom, nagle, wprost przed sobą.
Przez chwilę był jakby zdziwiony. I przestając się uśmiechać, szepnął tylko:
— Albina musi na mnie czekać. Słońce się ma ku zachodowi.