Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/479

Ta strona została przepisana.

ty byłeś, to były liście. Które wiatr rozwiewał... Lecz wiedziałam dobrze, że przyjdziesz. Byłabym czekała lata.
I zapytała go:
— Kochasz mię jeszcze?
— A tak — odpowiedział — kocham cię jeszcze.
Nie czuli się swobodni jedno wobec drugiego. Wielkie milczenie padło pomiędzy nich. Sergiusz, spokojny, nie starał się go przerwać. Albina po dwakroć otwierała wargi i zamykała je natychmiast zdziwiona słowami co jej przychodziły na usta. Same gorzkie to rzeczy były. Czuła łzy spływające jej po twarzy. Cóż się stało, że nie była szczęśliwą, pomimo że miłość jej powróciła?
— Słuchaj — rzekła wreszcie — nie trzeba tu siedzieć. To ta szczerba mrozi nas... Chodźmy do siebie. Daj mi rękę.
I zapuścili się w Paradou. Jesień nadchodziła, drzewa stały posępne z pożółkłemi głowami, obnażającemi się liść po liściu. Ścieżki były już zasłane zeschłą zielonością, przesiąknięte wilgocią, zdawało się że każdy krok tam przygłusza jakieś westchnienia. W głębi, nad trawami, unosiły się dymy, osłaniając żałobą niebieską dal. Milczał cały ogród, wydając jedynie melancholijne tchnienia przebiegające, by dreszcze.
Sergiusz dygotał w alei wysokich drzew, którą szli. Rzekł półgłosem:
— Jak tutaj zimno!