Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/480

Ta strona została przepisana.

— Zimno ci — szepnęła smutnie Albina. — Moja ręka nie rozgrzewa cię już. Chcesz, to cię okryję kawałkiem mej sukni?... Pójdź, przeżyjemy na nowo wszystkie nasze rozkosze.
Zaprowadziła go do kwietnika. Las róż pachniał zawsze, ostatnie kwiaty wydawały gorzką woń, a gałęzie rozrośnięte nadmiernie pokrywały ziemię drzemiącą falą.
Ale Sergiusz okazał taką odrazę do zapuszczania się w te zarośla, że zostali z brzegu, upatrując zdaleka ścieżek po których przechodzili na wiosnę. Ona pamiętała każdy krzaczek; pokazywała mu palcem grotę, w której spała kobieta marmurowa, zwieszające się powoje i klematisy, łany fiołków, fontannę tryskającą czerwonemi gwoździkami, wielkie schody pokryte falą płowych laków, ruinę kolumnady wpośród której lilie zbudowały biały pawilon. Tam się oni narodzili oboje w słońcu. I opowiadała najdrobniejsze szczegóły tego pierwszego dnia, sposób w jaki chodzili, zapach jaki miało powietrze w cieniu. On zdawał się słuchać i naraz jakiemkolwiek zapytaniem zdradzał się że nie zrozumiał. Lekki dreszcz okrywający go bladością, nie opuszczał go wcale.
Zaprowadziła go do sadu, ale nawet zbliżyć się doń nie mogli. Rzeka przybrała. Nie przychodziło teraz na myśl Sergiuszowi, by wziąć Albinę na plecy i w trzech skokach przenieść ją na drugą stronę. A tam jednak grusze i jabłonie były jeszcze obciążone owocami; winorośle z przerzedzonemi