Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/481

Ta strona została przepisana.

liśćmi, uginały się pod jasnemi gronami, których każde ziarno miało rdzawą plamę od słońca. Jak oni zbytkowali pod cieniem łagodnym tych drzew szanownych! Dzieciakami byli wówczas. Albina uśmiechała się jeszcze na wspomnienie spadania swego z łamiących się gałęzi. Czy pamiętał chociaż te śliwki, które jedli? Sergiusz odpowiadał kiwnięciem głowy. Wydawał się już znużony. Sad ze swojem zielonawem zagłębieniem, ze swoją mieszaniną omszonych pui, podobny do rusztowania rozbitego i zniszczonego, niepokoił go, przedstawiając się jego wyobraźni jako miejsce wilgotne, pełne pokrzyw i wężów.
Zaprowadziła go na łąki. Tam musiał zrobić parę kroków wśród traw. Sięgały one obecnie jego szyi. Wydawały mu się mnóstwem cienkich ramion starających się oplątać go, by powaliwszy utopić w głębi tego morza zielonego, nieskończonego. Błagał Albinę, by nie iść dalej. Ona szła naprzód, nie zatrzymała się, widząc jednak że on cierpi, zbliżyła się do niego, zasępiając się zwolna, doznając w końcu dreszczów jak i on. Ale mówiła jeszcze. Szerokim gestem ukazała na strumienie, na rzędy wierzb, łany traw, rozpościerające się aż na kraniec widnokręgu. Wszystko to ich było niegdyś. Żyli tam całemi dniami. Pomiędzy tamtemi trzema wierzbami nad wodą bawili się byli w kochanków. Wówczas chcieli, by trawy były większe, aby się zgubić w ich ruchomej fali, aby się mogli czuć bardziej sami, zdala od