— A nasze życie wspólne, a nasze szczęście, a nasze dzieci?
— Nie, nie, boję się.
I wydarł mu się okrzyk z głębi duszy:
— Ja nie mogę, nie mogę!
Ona, przez chwilę stała niema wobec tego nieszczęśliwego, co dygotał u jej stóp. Ogień bił z jej twarzy. Wyciągnęła ręce, jakby chciała go wziąć przycisnąć do siebie w wybuchu gwałtownego pożądania. Ale jakby się namyśliła; wzięła go tylko za rękę, podniosła go na nogi.
— Chodź! — rzekła.
I zaprowadziła go pod olbrzymie drzewo, na to miejsce, gdzie mu się była oddała, gdzie on ją był posiadł. Był to ten sam cień błogi, ten sam pień oddychający niby pierś ludzka, te same gałęzie rozpościerające się szeroko niby ramiona opiekuńcze. Drzewo było zawsze dobre, mocne, potężne, płodne. I teraz, jak w dniu ich godów, w zielonawej przezroczystości polanki była omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłosny, przechodzący nagle w wielki czar milczenia. A w oddali, Paradou, pomimo pierwszego jesiennego dreszczu, odnalazło, i ono także, swe szepty gorące. Stawało się znów współwinowajcą. Od kwietnika, od sadu, z łąk, z boru, z wielkich skał, z rozległego nieba przypływał znów śmiech upojenia, powiew siejący
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/490
Ta strona została przepisana.