Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/491

Ta strona została przepisana.

na swej drodze rodzajnym pyłem. Nigdy ogród w najcieplejszy wieczór wiosenny nie miał tej tkliwości głębokiej co w te ostatnie dni pogodna kiedy rośliny zasypiały, mówiąc sobie słowa pożegnania.
Woń dojrzałych kiełków niosła żądze rozkoszne! pomiędzy przerzedzonemi liśćmi.
— Słyszysz? Słyszysz? — szeptała Albina do ucha Sergiusza, któremu dała upaść na trawę u stóp drzewa.
Sergiusz płakał.
— Widzisz teraz, że Paradou nie umarło. Woła na nas, byśmy się kochali. Zawsze jeszcze żąda naszego małżeństwa... Ach, przypomnij sobie. Przyciśnij mię do siebie. Niech ja znów będę woją, a ty mój.
Sergiusz płakał.
Nie rzekła już nic więcej. Sama go objęła gwałtownym uściskiem. Przylgnęła ustami do tego trupa, aby go wskrzesić. A Sergiusz na to łzy miał tylko.
Po długiem milczeniu, Albina przemówiła. Stała teraz, wyniosła i stanowcza.
— Idź precz! — rzekła po cichu.
Sergiusz powstał z wysiłkiem. Podniósł swój brewiarz, który potoczył się był na trawę. Odszedł.
— Precz! — powtarzała Albina, idąc za nim, pędząc go przed sobą, podnosząc głos.