Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/498

Ta strona została przepisana.

z czarnemi ścianami stawały się drogami bez wyjścia, pogrążonemi w grubym cieniu; w oddali trawniki usypiały muskający je wiatr. Wyciągnęła ręce z rozpaczą, z okrzykiem oburzenia. Tak skończyć się to nie mogło. Ale głos jej zamarł wśród milczących drzew. Po trzykroć zaklinała Paradou, by jej odpowiedziało, a żadne wyjaśnienie nie przyszło od wysokich gałęzi, ani jeden liść jej nie współczuł. Zaczęła znowu chodzić i poczuła, że stąpa w konieczności zimy. Teraz, gdy przestała się zwracać do przyrody z pytaniami zbuntowanej istoty, posłyszała ciche głosy przebiegające po ziemi, pożegnania roślin, życzących sobie szczęśliwej śmierci.
Poić się słońcem przez całą jedną porę roku, żyć życiem kwiatów, rozlewać się w woń nieustającą, a potem odejść przy pierwszej męce, z nadzieją że się odrośnie gdzieś znowu, czyż nie było to istnieniem dostatecznie długiem, dostatecznie wypełnionem, któreby zepsuła uparta chęć dłuższego życia? Ach, jak to dobrze być musi, umarłą być, mieć przed sobą noc nieskończoną, do rozpamiętywania przeżytego, krótkiego dnia, do utrwalenia na wieki jego nikłych radości!
Zatrzymała się znowu, ale nie oburzała się już pośród wielkiego skupienia całego Paradou. Zdało jej się, że zrozumiała teraz. Zapewne ogród gotował jej śmierć, jako rozkosz ostateczną, najwyższą. Do śmierci to prowadził ją w tak słodki sposób. Po miłości, mogła już być tylko śmierć. I ni-