Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/499

Ta strona została przepisana.

gdy ogród nie miłował jej mocniej; oskarżając go, okazała się niewdzięczną, była zawsze jego ukochaną córką. Milczące gąszcze, drogi tonące w grubym cieniu, trawniki, na których wiatr zasypiał, nie odzywały się dla tego właśnie, by ją zaprosić do szczęśliwości długiego milczenia. Chciały, by z niemi spoczywała w chłodzie; pragnęły ją zabrać, zamieszaną pomiędzy zeschłe liście, z oczyma szklistemi jak woda w źródłach, z członkami sztywnemi jak suche gałęzie, z krwią uśpioną snem wszystkich soków. Żyłaby życiem ich aż do końca, aż do zgonu ich. Może postanowiły już, by na przyszłą wiosnę wyrosła różą w kwietniku, lub jasną wierzbą na łąkach, albo młodziutką brzozą w lesie. To było wielkiem prawem życia: ona umrze.
Więc po raz ostatni poczęła przebiegać ogród, upatrując śmierci. Która pachnąca roślina potrzebowała jej włosów, by wzmocnić woń swoich liści? Jaki kwiat żądał od niej atłasu jej skóry, czystej białości ramion, delikatnego różu łona? Może który krzew wątły weźmie jej młodą krew? Onaby chciała przydać się trawom rosnącym nad drogami, zabić się tem, by wyrosła z niej zieloność wspaniała, bujna, pełna ptaków w maju i gorąco pieszczona przez słońce. Ale Paradou milczało jeszcze długo, nie chcąc jej zwierzyć w jakim pocałunku ostatnim ją zabierze. Musiała wszędzie wrócić, odbyć znów pielgrzymkę swoich przechadzek. Prawie zupełna noc już była i zdawało jej się, że wchodzi zwolna w ziemię. Weszła na wielkie skały, ba-