Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/500

Ta strona została przepisana.

dając je, zapytując, czy na ich łożach kamienistych ma skonać. Przeszła przez bór, oczekując z pożądaniem które zwalniało jej kroki, by dąb jaki olbrzymi runął, grzebiąc ją w majestacie swego upadku. Szła brzegiem rzek na łąkach, nachylając się prawie co krok, zaglądając w głąb wód, czy wśród lilij wodnych nie zgotowano dla niej miejsca.
Nigdzie śmierć jej nie przybywała w swe świeże objęcia. A jednak nie myliła się. Paradou to miało nauczyć ją umrzeć, jak nauczyło ją było kochać. Zaczęła znowu przebiegać gąszcze, bardziej spragniona, niż w owe ciepłe poranki gdy miłości szukała. I naraz, w chwili gdy dochodziła do kwietnika, dostrzegła śmierć w woniach wieczornych. Podbiegła, zaśmiała się z rozkoszą. Ona umrze z kwiatami.
Najprzód pobiegła do lasu róż. Tam przy ostatnich przebłyskach wieczora przetrząsała gaje, zerwała wszystkie róże, słabnące pod tchnieniem zimy. Zrywała je przy ziemi, nie troszcząc się o kolce; zrywała je nad sobą, wspinając się na palcach, przyginając krzaki. Gnał ją taki pośpiech, że łamała gałęzie, ona, co tak szanowała najmniejsze źdźbło trawy. Wkrótce miała róż pełne ręce, brzemię róż, pod którem się chwiała. Poszła do pawilonu ogołociwszy las, unosząc ze sobą nawet płatki rozsypane, a gdy zesunęła cały swój ciężar róż na posadzkę w pokoju niebieskim z sufitem, powróciła do kwietnika.