Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/502

Ta strona została przepisana.

rozkoszą nieznaną ludziom. A chociaż znikała jut pod olbrzymią naręczą ściętych przez siebie tuberozów i hyacyntów, zmiotła opodal łan maków, znalazła sposób, by zebrać jeszcze łan majówek. Na tuberozach i na hyacyntach nagromadziły się maki i majówki. Pobiegła to odnieść do pokoju z sufitem niebieskim, pilnując by wiatr jej nie skradł żadnego płatka. Zeszła znowu.
Cóż teraz będzie rwała? Wyżęła cały kwietnik. Podnosząc się na palcach, widziała w mroku szarym jeszcze, kwietnik umarły już, pozbawiony słodkich oczu swoich róż, czerwonego śmiechu swych gwoździków, wonnych włosów swych heliotropów. Nie mogła przecież wracać z próżnemi rękami. Więc się zabrała do traw, do zieloności; czołgała się z piersią przy ziemi, jakby pragnęła ostatnim namiętnym uściskiem zabrać i ziemię ze sobą. Same pachnące rośliny zbierała teraz w swą spódnicę, mięty, werbeny, cytrynelle. Napotkała rząd balsamu i zabrała cały, nie zostawiając ani jednego listka. Wzięła nawet dwa wielkie] kopry, które sobie zarzuciła na plecy niby dwa drzewa. Gdyby mogła, toby pociągnęła za sobą w zaciśniętych zębach, cały zielony dywan kwietnika. Na progu pawilonu odwróciła się, spojrzała jeszcze raz ostatni na Paradou. Czarne było; noc zarzuciła czarną płachtę na jego oblicze. I weszła, by już nie wrócić.
Wielki pokój wkrótce został przystrojony. Postawiła zapaloną lampę na konsoli. Wybierała kwiaty nagromadzone na środku posadzki, wiązała je