Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/505

Ta strona została przepisana.

Grały jej dziwną muzykę woni, co usypiała ją powoli, bardzo łagodnie. Najprzód szło preludyum wesołe, dziecinne: jej ręce po rwaniu wonnych roślin, wyziewały cierpkość deptanych traw, opowiadały jak biegała małą dziewczynką pośród dzikości Paradou. Następnie fletu śpiew dał się słyszeć i drobne, piżmowe tony, padające po jednym ze stosu fiołków na stole, u wezgłowia; a ten flet, snując melodyę swą na tchnieniach spokojnych, na wtórze regularnym lilij z konsoli, śpiewał miłosny czar pierwszych chwil, pierwsze wyznanie, pierwszy pocałunek pod wysokiemi drzewami. Lecz tchu jej brakło, nadchodziła namiętność w raptownym wybuchu gwoździków, z ostrym korzennym zapachem, którego metalowe dźwięki zapanowały przez chwilę nad wszystkiemi innemi. Sądziła, że skona w chorobliwym frazesie maków i majówek, przypominającym udrękę jej pożądań. I naraz, wszystko ucichło, oddychała swobodniej, zapadała zwolna w słodycz większą, kołysana przez gamę lewkonij zniżającą się, coraz to cichszą, rozpływającą się w końcu w cudnym hymnie heliotropów, których waniliowe tchnienia zapowiadały nadejście godów. Nocne ozdoby odzywały się tu i owdzie dyskretnym trylem. I zapanowało milczenie. Weszły róże, obumierające. Z sufitu popłynęły głosy, chór daleki. Była to już całość harmonii wspaniała, której początku słuchała z lekkiem drżeniem. Chór wzmógł się i wkrótce wszyst-