Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/511

Ta strona została przepisana.

dzie, odzywał się ciągle głuchy, regularny odgłos rydla Jeanbernata.
Po upływie kwadransa jednak, przyszedł stary. Skończył swoją robotę. Zastał doktora siedzącego przed łóżkiem, pogrążonego w takiem zamyśleniu, iż zdawał się nie czuć grubych łez, spływających mu jedna za drugą po policzkach. Obaj mężczyźni spojrzenie tylko ze sobą zamienili. Wreszcie po niejakiem milczeniu:
— Miałem słuszność — mówił powoli Jeanbernat, powtarzając swój gest szeroki — niema nic, nic, nic... Wszystko głupstwo.
Stał, podnosił róże co spadły z łóżka i rzucał je na suknię Albiny.
— Kwiaty trwają jeden dzień — rzekł jeszcze — a takie niepotrzebne pokrzywy jak ja, to zużyją nawet kamień, w którym tkwią... Teraz, dobrywieczór, mogę zdechnąć. Zdmuchnęli mi ostatni mój promyk słońca.
I usiadł również. Nie płakał, była w nim sztywna rozpacz automatu, którego mechanizm się łamie. Odruchowo wyciągnął rękę, wziął książkę ze stolika okrytego fiołkami. Była to jedna z książek poddasza, podarty tom Holbacha, który czytał od rana, czuwając przy ciele Albiny. A kiedy doktór, przygnębiony, milczał ciągle, począł znowu przewracać kartki. Naraz, przyszła mu jakaś myśl.
— Gdybyś mi pan1 pomógł — rzekł do doktora — znieślibyśmy ją we dwóch, i pogrzebalibyśmy ją razem z temi kwiatami.