Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/519

Ta strona została przepisana.

ziemi, zabawiając się przypatrywaniem, jak spadają; pobudzało to do śmiechu Katarzynę, nachylającą się za nim, by lepiej widzieć. Chłopi postawili trumnę na trawie. Przeciągali się, a Brat Archangiasz przygotowywał kropidło.
— Voriau, do nogi! — zawołał Fortunat.
Duży czarny pies, co poszedł był obwąchiwać trumnę, powrócił, wstrząsając się niechętnie.
— Po co przyprowadzili tego psa? — zawołała Rozalia.
— Ba, sam przyszedł za nami — rzekła Liza, wybuchając tłumionym śmiechem.
Wszyscy ci ludzie rozmawiali półgłosem dokoła trumny małego. Ojciec i matka zapominali o nim chwilami, i znowu milkli, spostrzegając go między sobą u swoich stóp.
— Więc ojciec Bambousse nie chciał przyjść? — zapytała Ruda.
Stara Brichet podniosła oczy ku niebu.
— Mówił, że zerwie wszystko, wczoraj, jak mały umarł — szepnęła. — Nie, niedobry to człowiek, w oczy to ci mówię, Rozalio... Przecież o mało mię nie udusił, krzycząc że jest okradziony, że oddałby jeden łan zboża, byle mały był umarł na trzy dni przed ślubem!
— Nie można było wiedzieć — rzekł żartobliwi« duży Fortunat.
— Cóż to szkodzi, że stary się złościł — dodała Rozalia. — Zawsze jużeśmy po ślubie teraz...