Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/521

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie, to wcale niewesołe — mówiła jeszcze Liza. — Żeby choć kto jeden był na tym pogrzebie. Bez nas, cmentarz byłby pusty.
— Mówią, że ona się zabiła — rzekła stara Brichet.
— Tak, ja wiem — przerwała Ruda. — Brat nie chciał, by była pochowana na cmentarzu między chrześcianami. Ale ksiądz proboszcz odpowiedział, że wieczność jest dla wszystkich. Byłam przytem... Wszystko jedno, zawsze Filozof mógłby był przyjść.
Umilkły, bo Rozalia im szepnęła:
— Ależ patrzcie, on tu jest, Filozof!
W samej rzeczy, Jeanbernat wchodził na cmentarz. Poszedł prosto do grupy co stała w koło dołu. Stąpał, jak zwykle, tak lekko i elastycznie, że go słychać wcale nie było. Przybliżywszy się, stanął za plecami Brata Archangiasza, zdając się przez chwilę przypatrywać jego karkowi. I kiedy ksiądz Mouret kończył modlitwy, wyjął spokojnie nóż z kieszeni, otworzył go i odciął za jednym zamachem prawe ucho Brata.
Stało się to, zanim ktokolwiek miał czas temu przeszkodzić. Brat zawył.
— Lewe będzie na inny raz — rzekł spokojnie Jeanbernat, rzucając ucho na ziemię.
I odszedł. Takie panowało zdumienie, iż nikt go nawet nie ścigał. Brat Archangiasz padł na kupę świeżej ziemi, wyrzuconej z dołu. Przyłożył