Ksiądz Mouret chciał mówić dalej, ale stary Artod zwany Bryszetem, którego zrazu nie dostrzegł, powstał z cienia jakiegoś krzaka, za którym jadł ze swą żoną. Był mały, zwiędły ze starości, uniżony.
— Pewnie nakłamali przed księdzem proboszczem — zawołał. — Dziecko gotowe zaraz poślubić Rozalię... Ci młodzi przystali do siebie, niczyjej winy w tem niema. Przecież i inni robili to samo i nie działo im się gorzej dla tego... Ta sprawa od nas nie zależy. Trzeba pomówić z Bamboussem. To on pomiata ludźmi z powodu swoich pieniędzy.
— Tak, my jesteśmy za biedni — poczęła lamentować matka Bryszet, duża, płaksiwa kobieta, podnosząc się również. — Mamy tylko ten kawałeczek pola, i to, dyabeł tu gradem kamyków nasyła. Nie jemy z niego chleba... Żeby nie ksiądz proboszcz, wyżyćby nie można.
Matka Bryszet była jedyną dewotką we wsi. Po przyjęciu komunii, włóczyła się koło probostwa, wiedząc dobrze, że Teuse zostawiała dla niej zawsze parę chlebów z ostatniego pieczywa. Czasem nawet wynosiła królika albo kurę, dary Dezyderyi.
— Jest to zgorszenie — mówił znowu ksiądz. — Trzeba, aby to małżeństwo odbyło się jaknajprędzej.
— Ależ natychmiast, skoro tylko tamci zechcą, rzekła stara kobieta, bardzo zaniepokojona o pre-
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/53
Ta strona została przepisana.