Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/55

Ta strona została przepisana.

— Tu zaraz — odrzekła, wskazując ręką, nie przestając się uśmiechać.
I porzucając pole, które pełła, szła przed nim. Jej ciąża, niezbyt posunięta, zaznaczała się tylko lekkiem zaokrągleniem bioder. Miała kołyszący się, potężny chód silnej robotnicy, z gołą głową na słońcu, z karkiem opalonym, z czarnemi włosami, sztywnemi jak szczecina. Ręce jej zazielenione, pachły zielskiem, które wyrywała.
— Ojcze — zawołała — ksiądz proboszcz was prosi.
I nie odeszła, bezczelna, śmiejąc się ciągle skrytym śmiechem bezwstydnego bydlęcia. Bambousse, tłusty, spocony, z okrągłą twarzą, porzucił swoją robotę, podchodząc wesoło na spotkanie księdza.
— Przysiągłbym, że idzie o naprawę kościoła — rzekł — otrzepując sobie ręce z ziemi. Ależ to niemożliwe księże proboszczu. Gmina grosza niema... Jeżeli Pan Bóg dostarczy cegły i wapna, my dostarczymy murarzów.
Ten koncept chłopa niedowiarka, tak mu się podobał, iż wybuchnął ogromnym śmiechem. Bił siebie po udach, kaszlał, ledwie się nie udusił.
— Nie przyszedłem o kościół — odpowiedział ksiądz Mouret. — Chciałem i wami pomówić o waszej córce, Rozalii...
— Rozalii? A ona co księdza zrobiła? — zapytał Bambousse, mrużąc oczy.
Chłopka przypatrywała się młodemu księdzu zuchwale, przechodząc od jego rąk białych do dziewczęcej szyi, starała się z uciechą wywołać jego