Poranek stawał się upalny. W tem szerokiem półkola skał, zaraz od pierwszych pięknych dni, słońce piekło ognistym żarem. Ksiądz Mouret po wysokości tej gwiazdy poznał, że zaledwie miał czas wrócić na probostwo, aby trafić na jedenastą, i nie narazić się na łajanie Teuse. Brewiarz już odczytał, starania u Bambousse’a poczynił i szybko powracał, spoglądając zdaleka na szarą plamę swego kościoła i wysoką czarną kresę, którą wielki cyprys, Samotnik, kładł na błękicie widnokręgu. Wśród usypiającego upału, przemyśliwał, jakby możliwie najbogaciej przyozdobić wieczorem kaplicę Matki Boskiej do nabożeństwa majowego. Droga wydłużała się przed nim kobiercem z prochu, miękim dla stóp, jasnym olśniewającą białością.
U Zielonego Krzyża, ksiądz miał właśnie przejść przez drogę wiodącą z Plassans do Palud, gdy kabryolet zjeżdżający z pochyłości, zmusił go do ustąpienia na bok za kupę kamieni. Przechodził rozdroże, gdy jakiś głos zawołał:
— Sergiuszu, hej, mój chłopcze!
Kabryolet się zatrzymał, jakiś człowiek się wy-
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/60
Ta strona została przepisana.
VII.