Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/62

Ta strona została przepisana.

nie wystygnie. Męztwo wzięło jednak górę i zaraz powiedział:
— Ja pojadę z wujem... Może ten nieszczęśliwy zechce się pojednać z Bogiem, w ostatniej swojej godzinie.
Doktór Paskal mimowoli wybuchnął śmiechem.
— On, Jeanbernat! — rzekł — no, już jeżeli tego nawrócisz!... Nic to nie szkodzi, owszem, pojedź zemną. Sam twój widok może go uzdrowić.
Ksiądz wsiadł. Doktór jakby żałował swego żartu, okazał się bardzo serdecznym, pobudzając, przytem konia lekkiem klaskaniem języka. Patrzył na siostrzeńca ciekawie, z pod oka, ostrem spojrzeniem uczonego, notującego spostrzeżenia. Wypytywał go krótkiemi słowami, dobrodusznie, o jego życie, jego przyzwyczajenia, o szczęście spokojne, którem cieszył się w Artodach. I po każdej zadawalającej odpowiedzi mruczał jakby do siebie, uspokojony:
— A cóż, tem lepiej, bardzo dobrze.
Nastawał zwłaszcza o stan zdrowia młodego proboszcza, który zdziwiony, zapewniał go, że był jaknajzdrowszy, że nie miał zawrotów ani bólów głowy, ani nudności.
— Wybornie, wybornie — powtarzał wuj Paskal — Na wiosnę, wiesz, krew działa, ale ty się trzymasz dobrze... Ale, ale, widziałem twego brata, Oktawiana, w Marsylii, tamtego miesiąca. Wyjeżdża do Paryża, będzie tam miał piękne stanowisko