Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Wszystko ta jest logiczne, mój chłopcze. Ksiądz uzupełnia rodzinę. Była to zresztą konieczność. Nasza krew musiała na tem skończyć... Tem lepiej dla ciebie, masz najwięcej szczęścia.
Ale poprawił się, uśmiechając dziwnie.
— Nie, to siostra twoja Dezyderya ma najwięcej szczęścia.
Gwizdnął, machnął batem, zmienił romowę. Wyjechawszy na górę po dość stromej pochyłości, kabryolet pędził wśród opustoszałych, smutnych wąwozów; wreszcie wjechał na wyżynę, na drogę wklęsłą, biegnącą wzdłuż wysokiego muru, ciągnącego się bez końca. Artody znikły, było się na pustyni.
— Zbliżamy się, nieprawdaż? — zapytał ksiądz.
— Oto Paradou — odpowiedział doktór, pokazując mur. — Więc nie byłeś jeszcze w tej stronie? Niema ztąd całej mili do Artodów... Przepyszna to własność musiała być niegdyś, to Paradou. Mur parku, z tej strony ma ze dwa kilometry. Ale więcej, niż od stu lat wszystko tam sobie rośnie jak chce.
— Są piękne drzewa, zauważył ksiądz, podnosząc głowę, uderzony mnóstwem zieloności, wydzierającej się aż na zewnątrz.
— A tak, to zakątek bardzo żyzny. Park ten jest też prawdziwym borem pośród otaczających go skał nagich... Zresztą, ztamtąd właśnie wypływa Mascle. Mówiono mi o trzech czy czterech źródłach, zdaje się.
I krótkiemi zdaniami, wtrącając rzeczy uboczne