Dom spał w południowym skwarze, z żaluzyami zamkniętemi, wśród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach. Błogi spokój otaczał tę ruinę pełną słońca. Doktór pchnął furtkę od ciasnego ogródka, otoczonego bardzo wysokim żywopłotem. Tam, w cieniu muru, Jeanbernat, prostując swoją wysoką postać, palił spokojnie fajkę wśród wielkiej ciszy, i przypatrywał się swoim warzywom.
— Jakto? Pan na nogach! A to figlarz! — krzyknął doktór zdumiony.
— A pan przyjechał mnie grzebać — burknął ostro starzec. — Nikogo mi nie potrzeba. Puściłem sobie krew...
Raptem przerwał, spostrzegając księdza, i poruszył się tak groźnie, że wuj Paskal z pośpiechem objaśnił:
— To mój siostrzeniec, nowy proboszcz w Artodach, dobry chłopiec... Cóż u dyabła, nie po to tłukliśmy się po drogach o takiej porze, aby pana zjeść, ojcze Jeanbernat.
Stary uspokoił się trochę.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/67
Ta strona została przepisana.
VIII.