Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/71

Ta strona została przepisana.

chrajce, naturze. Na szczęście owe stare książki zabiły to... Jabym chciał, aby mój ogródek był mniejszy; nie wychodzę na drogę, dwa razy wciągu roku. Widzicie tę ławkę. Przesiaduję tu całe dnie, przypatrując się jak sałata rośnie.
— A wycieczki wasze wkoło parku?
— Parku? — powtórzył Jeanbernat z miną głębokiego zdumienia. Ależ więcej niż dwanaście lat już, jak tam noga moja nie postała! Cobym ja tam robił na tym cmentarzu? To za duże. Głupia rzecz, te drzewa bez końca, te mchy, te połamane posągi, te dziury, w których co krok można kark skręcić. Kiedy ostatni raz tam chodziłem, tak ciemno było pod liśćmi, tak mocno ziało trucizną leśnych kwiatów, takie dziwne jakieś podmuchy przechodziły po alejach, że doświadczyłem jakby strachu. I odgrodziłem się, aby mi park tu nie wszedł... Kąt jakiś na słońcu, przedemną trzy flance sałaty, duży płot zakrywający mi cały widnokrąg, i ot aż zawiele dla mnie. Nic, oto czegobym ja pragnął, nic zupełnie, coś tak ciasnego, żeby się już nic z zewnątrz nie dostało do mnie. Dwa metry ziemi, uważacie, byle zdechnąć.
Uderzył pięścią w stół, podnosząc nagle głos, krzycząc do księdza Moureta:
— No, księże proboszczu, jeszcze szklankę. Dyabeł nie siedzi na dnie butelki!
Księdzu było jakoś nieswojsko. Nie czuł się na siłach do zwrócenia ku Bogu tego dziwnego starca, którego rozum wydał mu się mocno nadwerężony.