Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/73

Ta strona została przepisana.

słońcem. W tej błyskawicy, ksiądz pochwycił jasno w oddali szczegóły wyraźne: jakiś duży żółty kwiat na środka trawnika, szeroką wstęgę wody spadającą z wysokiego kamienia, kolosalne drzewo pełne gwaru ptaków; wszystko utopione, splątane, rozbujało wśród takiej obfitości bezładnej zieleni, takiego rozigranego nadmiaru roślinności, iż horyzont cały był już tylko jednym wybuchem rozkwitu. Drzwi się zatrzasnęły, wszystko znikło.
— A gafgan! — krzyknął Jeanbernat — mowa była w Paradou!
Albina śmiała się na progu sieni. Miała spódnicę pomarańczową i chusteczkę czerwoną na piersiach związaną z tyłu, co nadawało jej wygląd świątecznie przybranej cyganki. I z głową w tył przechyloną śmiała się jeszcze, tryskająca wesołością, szczęśliwa ze swoich kwiatów, kwiatów leśnych, wplecionych w jasne włosy i otaczających jej szyję, stanik, przedramiona, cienkie, nagie i złotawe. Była jakby wielkim bukietem z mocnym zapachem.
— No, ładnie wyglądasz! — łajał stary. — Czuć ciebie trawą aż do zapowietrzenia... Czy uwierzyłby kto, że ona ma szesnaście lat, ta lalka.
Albina, niezmieszana, śmiała się jeszcze bardziej. Doktór Paskal, wielki jej przyjaciel został powitany uściskiem.
— Więc ty nie boisz się w Paradou? — zapytał.
— Czegóżbym się miała bać? — rzekła ze ździwie-