Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/74

Ta strona została przepisana.

niem w oczach. Mury są za wysokie, nikt wejść nie może... Niema tam nikogo, tylko ja. To mój ogród, należy do mnie wyłącznie. Niesłychanie wielki jest. Jeszcze nie znam końca.
— A zwierzęta? — przerwał doktór.
— Zwierzęta? Zwierzęta nie są złe, znają mnie dobrze.
— Ależ pod drzewami ciemno?\
— Zapewne, jest cień; bez tego słońceby mi spaliło twarz... Dobrze jest w cieniu, między liśćmi.
I kręciła się, napełniając ciasny ogródek szelestem swoich spódnic, roznosząc ten cierpki zapach zieloności, którym była przesiąknięta. Uśmiechnęła się księdzu Monretowi bez żadnego zawstydzenia, nie uważając na ździwione spojrzenia jakiemi za nią wodził. Ksiądz się odsunął. To dziecko z jasnemi włosami, z długą twarzą pełną życia, wydawało mu się tajemniczą, a niepokojącą córką owego boru dostrzeżonego w blaskach słońca.
— Mam gniazdo kosów. Chce pan je mieć? — zapytała Albina doktora.
— Nie, dziękuję — odrzekł tenże śmiejąc się. — Trzebaby je dać siostrze księdza proboszcza, która bardzo lubi zwierzęta... Do widzenia, Jeanbernat.
Ale Albina napadła księdza.
— Pan jest proboszczem w Artodach, prawda? Pan ma siostrę? Przyjdę ją odwiedzić... Tylko nic mi pan nie będzie mówił o Bogu. Mój wuj nie chce.