boszczu!... Ja całuję drzewo, drzewo posyła wam moje pocałunki.
— E!... to Albina — rzekł doktór Paskal. — Musiała kłusować zapewne równo z naszym kabryoletem. Przeskakuje sobie przez krzaki jak nic, ta mała czarodziejka!
I zawołał:
— Dowidzenia, kochanie!... Ależ duża jesteś, kiedy możesz nam się tak kłaniać.
Śmiech głośniejszy się odezwał, brzozy pokłoniły się niżej, rozsiewając liście szeroko dokoła, aż na budę kabryoletu.
— Jestem tak duża jak drzewa, wszystkie liście co spadają — to pocałunki — zaczął znów głos, zmieniony przez oddalenie, taki muzykalny, taki rozpływający się w tchnieniach parku, że młody ksiądz drżał.
Droga stawała się lepszą. Z góry widać było Artody w głębi spieczonej doliny. Kiedy kabryolet przerzynał drogę we wsi, ksiądz nie chciał się żadną miarą zgodzić na to, aby wuj go odwiózł na probostwo. Wyskoczył z kabryoletu mówiąc:
— Nie, dziękuję, wolę przejść się, dobrze mi to zrobi.
— Jak chcesz — odpowiedział w końcu doktór.
I ściskając jego rękę:
— No cóż? Gdybyś miał samych takich parafian
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/79
Ta strona została przepisana.