południe. Wychodząc z Artodów, poczuł: tak żywą obawę, iż zawahał się, tchórząc i namyślając się, czyby nie było roztropniej okrążyć i wejść przez kościół. A gdy tak rozważał, Teuse we własnej osobie pojawiła się na progu plebanii, w czepku na bakier, z pięściami na biodrach. Skurczył się, musiał wchodzić na górę pod tem spojrzeniem burzą brzemiennem, ciążącem mu na ramionach.
— Widzę już dobrze, że się spóźniłem, moja dobra Teuse — jąkał jeszcze ze ścieżki.
Teuse czekała dopóki nie stanął wprost niej, tuż blizko. Wtedy spojrzała mu między oczy, wściekle; nic nie mówiąc, odwróciła się i poszła naprzód, aż do sali jadalnej, tupiąc swojemi wielkiemi piętami, taka wyprężona ze złości, że prawie wcale nie kulała.
— Miałem tyle interesów — zaczął ksiądz, przerażony tem milczącem powitaniem. — Biegam od samego rana...
Ale zamknęła mu usta nowem spojrzeniem, tak przeciągłem, takiem zagniewanem, aż nogi się pod nim ugięły. Usiadł, zabrał się do jedzenia. Usługiwała mu ze sztywnością automatu, stawiając talerze z taką gwałtownością, iż mogły się stłuc. Milczenie stawało się strasznem, trzeciego kęsa już przełknąć nie mógł, zdławiony wzruszeniem.
— A czy siostra moja zjadła śniadanie? — zapytał. — Bardzo dobrze zrobiła. Trzeba zawsze jeść śniadanie kiedy jestem zajęty za domem.
Żadnej odpowiedzi. Teuse, stojąc, oczekiwała
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/82
Ta strona została przepisana.