my, niosąc głowy ogromne. Dalej były już większe, podobne do młodych szczurów, węszących, w podskokach, z sadem w powietrzu, naznaczonym białą plamą ogona. Te miały wdzięk swawolny dzieciaków, obiegając przegrody galopem, białe z oczyma blado-rubinowemi, czarne z oczyma błyszczącemi, jak węgle. Nagłe strachy rzucały niemi, odkrywając za każdym skokiem ich łapki cienkie, zrudziałe od wydzielin. I zgromadzały się do kupy tak ciasno, iż nie widać było głów.
— Ciebie się tak boją — mówiła Dezyderya. — Mnie znają dobrze.
Przywoływała je, wyciągnęła z kieszeni skórkę od chleba. Małe króliki uspokoiły się, przychodziły zwolna jeden po drugim, stając i opierając się na kracie. Zostawiała je tam przez chwilę, aby pokazać bratu różowy puszek na ich brzuchach. Potem dawała skórkę najśmielszemu. Wtedy cała gromada zbiegała się, cisnęła, wciskała, bez bójek: czasem troje małych gryzło jedną skórkę; inne uciekały, obracały się do ściany, aby zjeść spokojnie; podczas kiedy matki w głębi sapały w dalszym ciągu, nieufne, nieprzyjmując skórek.
— A, łakotnisie! — krzyknęła Dezyderya. — Oneby tak sobie jadły do jutra rana!... W nocy słychać, jak chrupią zapomniane liście.
Ksiądz powstał, ale ona nie przestawała uśmiechać się do ukochanych małych.
— Widzisz tego dużego, tam, tego co jest cały biały z czarnemi uszami... Otóż on uwielbia maki
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/94
Ta strona została przepisana.