Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/99

Ta strona została przepisana.

tylko ogon prosty jak świeca... Gęsiami i indykami też rządzić niełatwo. Co? czy to nie zabawne, jak one chodzą, jedne cała białe, drugie czarne, ze swojemi dużemi szyjami. Zdawałoby się, że to panowie i panie. O, są to stworzenia, którym nie radziłabym powierzyć jednego palca. Połknęłyby ci go gładko za jednym razem... Moje palce, to całują, widzisz!
Przerwał jej mowę radosny bek kozy, która wreszcie porafiła otworzyć źle zamknięte drzwi od stajni. W dwóch susach, zwierzę było przy niej, klękając na przednich łapach, głaszcząc ją rogami. Ksiądz znajdował, że ma ona dyabelski wyraz z tą bródką spiczastą i skośnemi oczami. Dezyderya objęła ją za szyję, pocałowała jej głowę, biegając z nią, mówiąc, że ją possie. Często się zdarzało, jak mówiła, że chcąc pić w stajni, kładła się i ssała kozę.
— Patrz, pełne są mleka — dodała, podnosząc ogromne dójki zwierzęcia.
Ksiądz przymknął oczy, jakby mu kto pokazywał coś nieczystego. Pamiętał, że w klasztorze świętego Saturnina w Plassans, widział jako ozdobę rynny kozę kamienną z mnichem. Kozy, przesiąknięte wonią kozła, z kaprysami i uporem ladacznic, pozwalające każdemu swych wymion wiszących, były zawsze dla niego istotami z piekła rodem, tryskającemi lubieżnością. Pozwolił siostrze trzymać jedną dopiero po wielu tygodniach ciągłych próśb. A sam, kiedy przychodził unikła