łem młodego ciała, które trzymał w ramionach. Odurzała go swym zapachem, a jeszcze bardziej podniecała jego żądze, chcąc się wydostać z uścisku.
W jednej chwili oderwał ją od okna, które zamknął łokciem. Usta jego napotkały jej usta, gniótł je namiętnie.
— Nie, nie, nie jesteśmy u siebie — powtarzała.
Sama była jakby oszołomiona, odurzona jedzeniem i winem, jeszcze drgająca od gorączkowego chodzenia po Paryżu. Pokój zanadto ogrzany, stół z resztką śniadania, niespodziewany rezultat podróży, czyniący z niej miłą przejażdżkę, wszystko to rozpłomieniało w niej krew i przejmowało ją rozkosznym dreszczem.
A jednak odmawiała, opierała się, sprzeciwiała, z przestrachem, którego nie umiałaby wskazać przyczyny.
— Nie, nie, nie chce!
On, z krwią, ledwie nie wytryskującą z pod skóry, powstrzymywał swe ręce brutalne. Drżał, byłby ją zmiażdżył.
— Nie, błagam cię, daj mi spokój!
Był to taki okrzyk prawdziwej boleści, że go poskromił, że kazał mu się uspokoić. Ręką powiódł po twarzy, jakby chcąc usunąć to, co go paliło.
Widząc, że zapanował nad sobą, nachyliła się ku niemu i wycisnęła mu na policzkach przeciągły pocałunek, chcąc mu dowieść, że pomimo wszystko, zawsze go kocha.
Tak pozostali przez chwile, nic nie mówiąc, odzyskując równowagą umysłu.
Ujął ją za prawą rękę i bawił się starym pierścionkiem złotym, który nosiła na tym samym palcu, co i obrączką. Zawsze go tam widział.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/27
Ta strona została przepisana.