Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Tego wieczora zdjęła go chęć pójść tam, ażeby się więcej dowiedzieć.
Długo stał Jakób na drodze, naprzeciw sztachet.
Cofał się wspinał, starając się przyjrzeć bliżej.
Kolej żelazna, przecinając ogród, pozostawiła zresztą przed domem tylko mały placyk, otoczony parkanem, gdy ztyłu rozciągał się grunt, dość obszerny, otoczony żywopłotem.
Smutnie, ponuro, wyglądał ten dom w swem opuszczeniu, przy czerwonawych blaskach tej nocy mglistej.
Już miał się oddalić, z pewnym dreszczem na ciele gdy spostrzegł w płocie dziurę. Myśl, że byłoby tchórzostwem z tego nie skorzystać, skłoniła go do Wwjścia przez otwór.
Serce biło mu gwałtownie. Wtem, gdy przechodził obok zrujnowanej altanki, zatrzymał się na widok cienia, przykucniętego przy drzwiach.
— Jakto, to ty? — zawołał zdziwiony, poznając Florę. — Cóż ty tu robisz?
Ona również okazała zdziwienie. Potem zaś spokojniej wyrzekła.:
— Widzisz dobrze, że zabieram sznury... Ktoś tu zostawił duży pęk sznurów które gniją i nikt z nich nic niema. A ponieważ mnie są potrzebne, przyszłam po nie.
Wistocie, siedząc na ziemi, dużemi nożycami rozcinała węzły, gdyż trudno było sznur rozwiązać.
— To właściciel już nie przychodzi? — spytał młodzieniec.
Rozśmiała się.
— O! od tej historji z Ludwisią, niema obawy, ażeby prezes odważył się w Croix de Maufres pokazać koniec swego nosa. Mogę mu śmiało zabrać sznury.