Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Milczał, ona rzuciła wreszcie sznur i patrzyła na młodzieńca.
— Czy ty kochasz tylko swoją maszynę? Wiesz, że już z ciebie żartują. Powiadają, że ty ciągle ją tylko wycierasz, czyścisz, ażeby się błyszczała, jakbyś mógł się pieścić tylko z nią?... Ja ci to mówię, bo jestem twoją przyjaciółką.
On także patrzył na nią teraz, przy bladem świetle zamglonego nieba.
I przypomniał sobie, że kiedy była maleńką, ale już żywą i upartą, zawsze skakała mu na szyję, gdy przychodził; miała do niego szczególne upodobanie.
Potem, gdy często tracił ją z oczu, za każdym razem zastawał ją bardziej podrosłą, zawsze rzucającą się na niego z całusami i coraz bardziej niepokojącą go płomieniami dużych, jasnych oczu.
Teraz była już kobietą, wspaniałą, ponętną, a kochała go zapewne głęboko, z całego serca i to oddawna, od samego dzieciństwa.
Serce mu bić zaczęło, doznał nagłego uczucia, że jest tym, na którego czeka.
W oczach mu się zaćmiło, krew uderzyła do głowy, pierwszym jego popędem było uciec, pod wrażeniem, jakie go przejęło.
Żądza znowu go czyniła szalonym, widział wszystko w kolorach czerwonych.
— Co ty tam tak stoisz? — podchwyciła. — Usiądźże!
Znowu się zawahał.
Potem nogi raptownie się pod nim ugięły, usiadł, a raczej upadł przy niej, na stos sznurów.
Nie widział już nic, w gardle mu zaschło.
Ona wprzód dumna, milcząca, teraz gadała co tchu, wesoła, sama się trzpiocząc.