był już drugim, bo pierwszego miała Klaudjusza, w roku zaledwie czternastym.
I żaden z obu braci, ani Klaudjusz, ani Stefan, urodzony później, nie zdawał się wcale cierpieć przez to, że pochodził z matki, takiego jeszcze dziecka, i ojca, takiego młokosa, jak piękny Lantier, którego złe serce miało tyle łez kosztować Gerwezę.
Może i jego bracia dotknięci też byli taką chorobą, do której się jednak nie przyznawali, zwłaszcza starszy, który gwałtownie chciał zostać słynnym malarzem, tak, że jak twierdzono powszechnie, już zwarjował z tego zamiłowania i pragnień.
W rodzinie wielu nato cierpiało.
On też w pewnych godzinach czuł dobrze tę chorobę dziedziczną, co nie idzie zatem, ażeby zdrowie miał liche, tylko w istocie jego następowała często utrata równowagi, robiły się w nim jakby dziury, przez które uciekało jego jestestwo.
Nie należał do siebie, słuchał swych popędów, jak zwierzę rozwścieczone.
A przecież nie pił wcale, odmawiał sobie nawet małego kieliszka wódki, zauważywszy, że kilka kropli alkoholu wprawiało go w szaleństwo.
I myślał nieraz, że pokutował za ojców i praojców, którzy byli dużem pokoleniem pijaków, po których dostał krew popsutą, powolne zatrucie, dzikość, która go równała z wilkami, pożerającemi kobiety w głębi lasów.
Jakób podniósł się na łokciu, rozmyślając i przyglądając się czarnemu wejściu do tunelu. I naraz szlochanie z piersi podniosło się do gardła, upadł, wił się po ziemi, krzycząc z bólu.
Ta dziewczyna, ta dziewczyna, którą chciał zabić!
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/69
Ta strona została przepisana.