Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/78

Ta strona została przepisana.

nić, zamienił się w wymyślaniu na tamtego, który opóźniał się przynajmniej o trzydzieści kroków.
— Ależ, na Boga, chodź pan... jeżeli jeszcze żyje, możnaby go uratować.
Misard, drepcząc, zbliżał się z zimną krwią.
Potem, gdy poruszył latarnią ponad ciałem:
— O! — odezwał się — ma on już dość.
Człowiek ten, wyleciawszy bezwątpienia z wagonu, upadł na brzuch, twarzą na ziemię, o pięćdziesiąt centymetrów najwyżej od szyn.
Widać było tylko jego głowę, wianek gęsty białych włosów. Nogi leżały odrzucone wbok. Z rąk jedna jakby była oderwana, druga zgięta pod piersią.
Ubrany był bardzo dostatnio, w szerokim paltocie z sukna granatowego, w eleganckich kamaszach i cienkiej bieliźnie.
Ciało nie miało żadnych śladów zgniecenia, tylko z gardła upłynęło dużo krwi i powalało kołnierz u koszuli.
— Urządzono tego mieszczucha — podchwycił spokojnie Misard, po kilku sekundach przypatrywania się w milczeniu.
Poczem, zwracając się do Jakóba, nieruchomego, z otwartemi ustami:
— Nie trzeba ruszać, to zabronione... Zostaniesz pan tutaj i będziesz pilnował, a ja pobiegnę do Barentin, uprzedzić zawiadowcę stacji.
Podniósł latarnię i spojrzał na kamień przydrożny, znaczony cyfrą odległości.
— Przy samym 153-im.
I, postawiwszy latarnię na ziemi przy zwłokach, oddalił się krokiem ociężałym.
Jakób, pozostawszy sam, nie ruszał się, patrzył ciągle na tę masę bezwładną, rozciągniętą, któ-