Dzień już się zrobił duży, pogaszono latarnie gazowe pod werendą.
Była ona tak ubogo oświetlona, że zmrok szary jeszcze na niej panował; ale po za nią, na zewnątrz, rozległa przestrzeń nieba, na którą wychodziła, już pałała pożarem promieni słonecznych, gdy horyzont cały różowił si ęw czystem powietrzu pięknego poranku zimowego.
O godzinie ósmej pan Dabadie, zawiadowca stacji, przychodził zwykle, a pomocnik zawiadowcy zdawał raport.
Był to piękny mężczyzna, mocny brunet, tęgiej postawy, wyglądający na wielkiego przemysłowca, zajętego wciąż interesami.
Zresztą, niewiele się interesował dozorem podróżnych, zajmował go najbardziej olbrzymi przewóz towarów transito, ciągłe stosunki z wyższem kupiectwem w Hawrze z całym światem.
Tego dnia spóźnił się; Roubaud dwa razy już uchylał drzwi od kancelarji i wcale go nie zastał.
Na stole nawet listy nie były otwarte. Oczy pomocnika zawiadowcy padły wśród nich na depesze.
Potem, jakgdyby go wpływ jakiś magnetyczny przytrzymywał na miejscu, nie odszedł już odedrzwi, obawiając sie mimowoli i rzucając na stół spojrzenia dorywcze.
Wreszcie o godzinie ósmej zjawił się pan Dabadie.
Roubaud, siedząc, milczał, ażeby mu nie przeszkadzać w otwarciu depeszy.
Ale naczelnik nie spieszył się, chciał okazać się uprzejmym dla swego podwładnego, którego cenił.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/92
Ta strona została przepisana.