Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Możesz pan odejść — rzekł głośno pan Dabadie, widząc, że Roubaud zatrzymał się przy drzwiach.
Ale ten czekał, z oczyma, wpatrzonemi w depeszę, i odszedł dopiero, gdy ćwiartka papieru upadła na biurko, również tak samo obojętnie.
Przez chwilę chodził pod werendą, roztargniony, oszołomiony.
Zegar wskazywał godzinę ósmą minut trzydzieści pięć, żaden już pociąg nie odchodził, przed osobowo-towarowym o godz. 10 minut 40.
Zwykle czas ten spędzał na obchodzeniu stacji dokoła.
Przez kilka minut szedł, nie wiedząc, dokąd go kroki prowadzą.
Potem, gdy podniósł głowę i zobaczył, że się znajdował przed wagonem nr. 293, zutrzymał się nagle i podążył ku remizie lokomotyw, chociaż nie miał nic do zobaczenia w tamtej stronie.
Słonce wschodziło coraz wyżej na sklepienie niebios, pył złoty padał na blade powietrze.
A on nie napawał się już pięknym porankiem, przyspieszał kroku, z miną bardzo zajętą, starając się zabić chwile oczekiwania.
Nagle zatrzymał go jakiś głos.
— Panie Roubaud, dzień dobry... Czy pan widział moją żonę?
Był to Pecquenx palacz, wysoki, wieku lat czterdziestu trzech, chudy, kościsty, z twarzą spaloną od ognia i dymu.
Oczy pod szare czołem nizkiem, usta szerokie z wystającemi szczękami, śmiały się ciągle rubasznie.
— Jakto, to pan? — odezwał się Roubaud, zatrzymując się zdziwiony. — A! jaką, z lokomotywą wyda-