Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 1.djvu/98

Ta strona została przepisana.

za sobą takie tęgie plecy... Co? rozumie pan, co chcę powiedzieć. Moja żona także jest wdzięczną.
Pomocnik zawiadowcy stacji przerwał to napomknienie widoczne o prezesie Grandmorrinie, odzywając się dość szorstko:
— Więc jedziecie dopiero wieczorem?
— Tak, machina będzie naprawiona, dają nową oś, czeka na mechanika, który sobie używa świeżego powietrza. Znasz go pan, Jakób Lantier, z tych samych stron co i pan?
Przez chwilę Roubaud stał, nic nie odpowiadając, nieobecny myślą.
Potem, jak gdyby się nagle ocknął.
— Co? Jakób Lantier, mechanik? A tak, znam go. Nieraz mówiliśmy sobie, dzień dobry, dobry wieczór. Tuśmy się właśnie spotykali, bo był odemnie młodszym, a tam, w Plassans, nigdy go nie widziałem... Zeszłej jesieni wyświadczył grzeczność mej żonie, załatwiając jej zlecenie do kuzynek w Dieppe... Zdolny chłopiec, jak mówią.
Mówił na wiatr dużo. Nagle oddalił się.
— Do widzenia, Pecqueux... Musze tam zobaczyć.
Wtedy też odeszła Filomena wydłużonym, posuwistym krokiem, a Pecqueux, nie ruszając się z miejsca, z rękami włożonemi w kieszeń, śmiał się z zadowolenia, że ma taki próżniaczy poranek.
Dziwił się tylko, dlaczego zawiadowca stacji, obszedłszy dokoła magazyn, znowu tam podążył. Przecie długiego czasu nie potrzeba było, ażeby tam zajrzeć.
Co on tam tak szpiegował?
Kiedy Roubaud wracał pod werendę, godzina dziewiąta biła. Zaszedł on aż do sali pakunków i patrzył tak, jak gdyby nie znajdował tego, czego szu-